Wspominienia studenta medycyny Zbigniewa Wlazłowskiego transportowanego z KL Buchenwald
Stłoczonych w brudnych wagonach bydlęcych, zmęczonych i głodnych przywieziono nas na stacyjkę małego miasteczka. Z napisu nad budynkiem dowiedzieliśmy się, że jest to Mauthausen. Kilkudziesięciu esesmanów z psami na smyczach otoczyło transport w brzasku wschodzącego dnia pognało go w nieznanym kierunku. Gdzieniegdzie z domów wychodzili ludzie, przeważnie kobiety i dzieci. Grozili przechodzącym więźniom, zachęcali esesmanów do jak najsurowszego postępowania z ,,polskimi mordercami i Żydami”. Krzykiem i biciem zmuszano kolumnę więźniów do coraz szybszego marszu, a wreszcie biegu. Wycieńczeni muzułmanie nie wytrzymywali narzuconego tempa. Bose stopy raniły się o ostre kamienie, łydki i uda gryzły psy szczute przez eskortę. Kto nie mógł nadążyć lub wychylił się z szeregu, tego natychmiast mordowano wystrzałem z pistoletu lub zabijano kolbą karabinu. Jadący za kolumną samochód ciężarowy wypełniał się zwłokami zabitych. Po kilkudziesięciu minutach tej krzyżowej drogi, gdy minęliśmy duży lager i potężne kamieniołomy Mauthausen, wpędzono nas do prymitywnego lagru w Gusen.