ks. Ludwik Walkowiak
Ksiądz z Dachau. Wspomnienia więźnia niemieckich obozów koncentracyjnych
2024, Replika, Poznań

powiązane osoby —

  • ‘Żywy towar’ wyładowano pospiesznie. Popędzani przez esesmanów przekroczyliśmy żelazną bramę jednej z największych katowni hitlerowskich na polskiej ziemi. Na zielonej murawie mogliśmy na moment wyprostować nogi i zaczerpnąć świeżego powietrza. W Forcie VII dane nam będzie zakosztować pierwszej kropli goryczy z kielicha poniżenia naszej godności osobistej, kapłańskiej i narodowej, z którego pić będziemy przez długie lata udręki obozowej. Zboczeni oprawcy hitlerowscy, tutaj chronieni grubym murem więziennym przed wzrokiem świata zewnętrznego, ukazali swe prawdziwe oblicza – bestii w ludzkich ciałach, ludzi, którzy niesprawiedliwie noszą to imię, bo w procesie swego moralnego rozkładu doszli tak daleko, że nie byli już zdolni do niczego prócz zbrodni. Przyszły mi na myśl słowa naszego wieszcza narodowego Zygmunta Krasińskiego, które pamiętałem z lat szkolnych:

    O wy niscy, o wy ciemni
    I okrutni, i nikczemni!
    Wy, przywiędłe w nicość dusze
    Bez ducha – Faryzeusze!
    Wy kuszący piorun Boży
    Aż was w prochu tu położy! […]
    Wy bożyszcza – którym palą
    Dym kadzidła – dzieci trwogi,
    Ziemia waszym struta jadem,
    Wyście tylko ziemi gadem,
    choć się macie za jej Bogi[1].

    Okryci kurzem i zlani potem, zmordowani dwugodzinną jazdą zatłoczonym samochodem, z rozwichrzonymi włosami i w zmiętoszonych ubraniach nie stanowiliśmy sympatycznego widoku dla oka. U normalnie myślącego człowieka mógł on budzić jedynie współczucie, u łotrów budził wstręt, wzgardę i szyderstwo. Odczuwaliśmy to i widzieliśmy w każdym spojrzeniu, jakie hitlerowcy rzucali w naszą stronę. Jeszcze dziś mam przed oczyma obraz, który nigdy nie zatrze się w mojej pamięci. Oto mija nas wysoki wzrostem i rangą hitlerowiec. Do jego boku przyciska się sprzedajna bogdanka. Kochanka hitlerowca zadowoliła się tym, że rzuciła na nas obojętne, stępione namiętnością spojrzenie. Nazistowski oprawca jednak przez zaciśnięte zęby rzucił w naszą stronę pełne jadu i nienawiści obelżywe słowa: ‘Błoto taki naród, stworzony tylko na niewolników!’. Haniebne słowa wywołały w moim sercu żywioł zranionych uczuć narodowych. Gdyby ten nieszczęsny łajdak wiedział, jakim to błotem hańby obryzga jego naród obecny wódz Adolf Hitler! Pamięć tego arcyłotra wszechczasów poniżać będzie ludzkość w najdalsze pokolenia.

    W pewnym momencie zbliżył się do nas inny hitlerowiec i krzyknął:

    – Śpiewać!

    Nastała cisza.

    – Śpiewać! – ryknął jeszcze raz.

    – Po polsku? – zapytaliśmy.

    – Obojętnie – rzekł gestapowiec.

    Na ustach naszych nie mogła wtedy pojawić się inna pieśń, jak ta ulubiona pieśń maryjna, która poprzez wieki krzepiła polskie serca – Serdeczna Matko. Dobyliśmy wszystkich sił, aby melodia i słowa tej pieśni dotarły do wszystkich uciemiężonych: ‘Serdeczna Matko, Opiekunko ludzi, niech Cię płacz sierot do litości wzbudzi, wygnańcy Ewy do Ciebie wołamy, zlituj się, zlituj, niech się nie tułamy…’

    Zdając sobie sprawę, że melodia tej pieśni maryjnej jest jednocześnie melodią naszego religijnego hymnu narodowego Boże coś Polskę, śpiewaliśmy z wielkim przejęciem i mocą. Echo tej pieśni, którą zna każde dziecko polskie, niosło się teraz daleko po wszystkich zakątkach i bunkrach Fortu VII, tej krwawej katowni dla Polaków. W zakratowanych okienkach cel więziennych ukazały się ogolone głowy. Więźniowie słuchali znanej pieśni religijnej z najwyższym zdumieniem. Czyżby tu, do tej mordowni przybyła procesja? (Zbliżało się właśnie święto Bożego Ciała). Czy nadchodzi wyzwolenie? O ponurej rzeczywistości przypomniał nam i więźniom ryk esesmana: ‘Przestać!’ Śpiew ustał. Rozkazano nam następnie ustawić się w dwuszeregu. Padła komenda ‘Naprzód’. Wprowadzono nas do obszernego bunkra, z którego wąskie żelazne schody prowadziły do głębokiego lochu. W pewnym momencie hitlerowskim zbirom podpadła wyniosła postać mojego serdecznego przyjaciela ks. Witolda. Jego czarny strój duchowny, a zwłaszcza kapelusz na głowie (cylinder), wywołał szydercze śmiechy i huragan wściekłości u nazistowskich łajdaków. Nagle ciężka łapa jednego z hitlerowskich zbirów spadła na głowę ks. Witolda, deformując jego kapelusz. Zbir bluzgał przy tym słowami:

    – Widzę czarno dla ciebie i dla twego kapelusza.

    Ks. Witold ze spokojem i godnością przyjął ten akt upokorzenia i zelżywości.

    Po zejściu do lochu, stojąc po kostki w wodzie, zostaliśmy poddani ścisłej rewizji osobistej. Ograbiono nas ze wszystkiego, co stanowiło jakąkolwiek wartość. Korzystając z tłoku, zdołałem jeszcze zniszczyć tekst przepowiedni Wernyhory, zaczynającej się od słów: ‘W dwa lat dziesiątki nastąpią te pory, gdy ogień z nieba wytryśnie, spełnią się wtedy pieśni Wernyhory, świat cały krwią się zachłyśnie’[2].


    [1] Fragment utworu Z. Krasińskiego Przedświt, poematu mesjanistycznego powstałego w latach 1841-1843.

    [2] Słowa nieznanego autora tzw. przepowiedni z Tęgoborzy.

  • O północy nastąpił nasz wyjazd krytymi ciężarówkami z Fortu VII na łazarski dworzec towarowy. Sunęliśmy wymarłymi ulicami naszego ukochanego Poznania. Po jednej stronie miałem mego przyjaciela ks. Witolda, a po drugiej proboszcza parafii Matki Boskiej Bolesnej na Łazarzu – ks. Józefa Gorgolewskiego. Ten ostatni zaczął nagle okazywać duże zdenerwowanie i niepokój. Niemal instynktownie wyczuwał, że zbliżamy się do jego kościoła, gdzie przez tyle lat pracował dla chwały Bożej i dobra duchowego swych owieczek. W pewnej chwili desperacko zwrócił się do hitlerowskiego żołdaka, który z gotowym do strzału karabinem pilnował ‘niebezpiecznych wrogów nazizmu’:

    – Za chwilę będziemy mijać mój kościół. Czy mógłbym na moment uchylić zasłonę i spojrzeć na kościół i na moją plebanię? – poprosił dobrodusznie, niemal naiwnie, w języku niemieckim żołnierza z trupią czaszką.

    – Jeśli to twój kościół i twoja tłusta plebania, to popatrz sobie i pokiwaj palcem, bo i tak ostatni raz je oglądasz – odpowiedział szyderczo hitlerowski pachołek.

    Spod uchylonej zasłony ujrzeliśmy smukłą wieżycę świątyni łazarskiej, wyglądającą majestatycznie w blasku księżycowej pełni. Ks. Gorgolewski boleśnie zaszlochał.

    Po przybyciu na dworzec kolejowy zaczęto nas ładować do starych wagonów osobowych. Wszystkim znany jest widok, jak się ładuje trzodę skazaną na rzeź. Każdy, kto korzystał z ‘dobrodziejstw’ niemieckich transportów, zgodzi się ze mną, że człowiek nawet z najbardziej niesfornym zwierzęciem nie obchodzi się gorzej, niż hitlerowcy obchodzili się z bezbronnymi i niewinnymi ludźmi przy ładowaniu ich na transport. Przecież po to stworzyli obozy koncentracyjne – zakłady tępienia człowieczeństwa, aby wyładować tu całą swoją nienawiść do wszystkiego co polskie, katolickie, święte.

    Pociąg ruszył! Rozpoczęła się nasza podróż w nieznane. Było pewne, że zdążamy w głąb hitlerowskich Niemiec. Miejsc siedzących starczyło zaledwie dla połowy ‘pasażerów’. Noc z 22 na 23 maja 1940 była ciepła i parna. Wnet zaczęło nam dokuczać pragnienie. Głodu na razie nie odczuwaliśmy, gdyż każdy z nas wziął pewien zapas żywności na drogę. Tylko nieliczni z nas, najbardziej przezorni, pomyśleli o płynach. Szybko wyczerpały się one do ostatniej kropli. Podzielono więc kilka cytryn na cienkie plasterki i nimi zwilżano sobie spieczone wargi.

    Około południa dnia następnego pociąg się zatrzymał. O ile mnie pamięć nie myli, było to niemieckie miasto Cottbus. Na peronie stały stoły pełne butelek z piciem. Wstąpiła w nas nadzieja! Może wreszcie dane nam będzie ugasić pragnienie, które zaczęło tak niemiłosiernie dokuczać. Za stołami kręciły się niemieckie dziewczyny w białych fartuchach i czepkach z napisem ‘Czerwony Krzyż’. Esesmani zaryglowali nasze przedziały i stanęli na stopniach wagonów. Niemki podchodziły do esesmanów i podawały im napoje chłodzące. Inni esesmani podchodzili do stołów i gasili łapczywie swoje pragnienia piwem. Sądziliśmy, że po ugaszeniu pragnienia przez naszych ‘stróżów’ i dla nas znajdzie się przysłowiowy kubek wody, choćby z kranu stacyjnego, na którym widniał napis: ‘Woda zdatna do picia’. Jakże srodze się zawiedliśmy! Po usłużnym poczęstunku esesmanów dano znak i pociąg ruszył dalej. Próbowaliśmy jeszcze przypomnieć o sobie, uderzając w ściany pięściami i wołając głośno: ‘Wody, wody’. Esesmani jednak odryglowali drzwi, wpadli do przedziałów i kolbami karabinów oraz kopniakami zmusili wszystkich do milczenia. Raz jeszcze przekonaliśmy się, jak wygląda nazistowska działalność charytatywna! Dobroci starczyło tylko dla esesmanów – ludzi ‘wyższej rasy’. Jasne było, że nie dochodził już do nich głos Mistrza z Nazaretu: ‘Jeśli łaknie nieprzyjaciel twój, nakarm go, jeśli pragnie, daj mu się wody napić’[1]. Dalsza nasza podróż odbywała się wśród męki wzmagającego się ustawicznie pragnienia.

    W godzinach porannych 24 maja poderwały nas na nogi głośne wołania niemieckich kolejarzy – ‘München, München!’. Jesteśmy w Monachium! Już na kilka lat przed wojną każdy Polak wiedział, że Monachium to gniazdo niemieckiego ruchu narodowo-socjalistycznego i że w pobliżu leży osławione Dachau. Zbrodniczy nazizm spędzał tam za kolczaste druty swoich przeciwników politycznych, niszcząc ich głodem, biciem, zimnem i niewolniczą pracą. W jednej chwili optymiści, którzy dotąd pocieszali nas i skrajnych pesymistów, że w najgorszym razie jedziemy na roboty przymusowe do bauerów, względnie do fabryk niemieckich, stracili rezon. Przetoczenie pociągu na boczny tor, gdzie widniał napis: ‘Do Dachau’, nie pozostawiało już najmniejszych wątpliwości, dokąd jedziemy.

    Nasza podróż pociągiem z Monachium do Dachau trwała ok. pół godziny. Gdy pociąg zatrzymał się na stacji, esesmańscy strażnicy zaczęli gwałtownie otwierać drzwi wagonów. Rozległy się okrzyki:

    – Wysiadać, wysiadać, szybciej, szybciej!

    Plac przed budynkiem stacyjnym otoczony był przez uzbrojonych esesmanów. Po uszeregowaniu w czwórki otoczyli nas tyralierą i rozpoczął się morderczy, kilometrowy marsz do obozu położonego na skraju miasta. Zmęczeni, spoceni, dobywający resztek sił, stanęliśmy przed bramą obozu, na której widniał napis: ‘Arbeit macht frei’ (Praca czyni wolnym).


    [1] Cyt. za: Księga Przysłów 25, 21, Biblia Wujka 1923.