O północy nastąpił nasz wyjazd krytymi ciężarówkami z Fortu VII na łazarski dworzec towarowy. Sunęliśmy wymarłymi ulicami naszego ukochanego Poznania. Po jednej stronie miałem mego przyjaciela ks. Witolda, a po drugiej proboszcza parafii Matki Boskiej Bolesnej na Łazarzu – ks. Józefa Gorgolewskiego. Ten ostatni zaczął nagle okazywać duże zdenerwowanie i niepokój. Niemal instynktownie wyczuwał, że zbliżamy się do jego kościoła, gdzie przez tyle lat pracował dla chwały Bożej i dobra duchowego swych owieczek. W pewnej chwili desperacko zwrócił się do hitlerowskiego żołdaka, który z gotowym do strzału karabinem pilnował ‘niebezpiecznych wrogów nazizmu’:
– Za chwilę będziemy mijać mój kościół. Czy mógłbym na moment uchylić zasłonę i spojrzeć na kościół i na moją plebanię? – poprosił dobrodusznie, niemal naiwnie, w języku niemieckim żołnierza z trupią czaszką.
– Jeśli to twój kościół i twoja tłusta plebania, to popatrz sobie i pokiwaj palcem, bo i tak ostatni raz je oglądasz – odpowiedział szyderczo hitlerowski pachołek.
Spod uchylonej zasłony ujrzeliśmy smukłą wieżycę świątyni łazarskiej, wyglądającą majestatycznie w blasku księżycowej pełni. Ks. Gorgolewski boleśnie zaszlochał.
Po przybyciu na dworzec kolejowy zaczęto nas ładować do starych wagonów osobowych. Wszystkim znany jest widok, jak się ładuje trzodę skazaną na rzeź. Każdy, kto korzystał z ‘dobrodziejstw’ niemieckich transportów, zgodzi się ze mną, że człowiek nawet z najbardziej niesfornym zwierzęciem nie obchodzi się gorzej, niż hitlerowcy obchodzili się z bezbronnymi i niewinnymi ludźmi przy ładowaniu ich na transport. Przecież po to stworzyli obozy koncentracyjne – zakłady tępienia człowieczeństwa, aby wyładować tu całą swoją nienawiść do wszystkiego co polskie, katolickie, święte.
Pociąg ruszył! Rozpoczęła się nasza podróż w nieznane. Było pewne, że zdążamy w głąb hitlerowskich Niemiec. Miejsc siedzących starczyło zaledwie dla połowy ‘pasażerów’. Noc z 22 na 23 maja 1940 była ciepła i parna. Wnet zaczęło nam dokuczać pragnienie. Głodu na razie nie odczuwaliśmy, gdyż każdy z nas wziął pewien zapas żywności na drogę. Tylko nieliczni z nas, najbardziej przezorni, pomyśleli o płynach. Szybko wyczerpały się one do ostatniej kropli. Podzielono więc kilka cytryn na cienkie plasterki i nimi zwilżano sobie spieczone wargi.
Około południa dnia następnego pociąg się zatrzymał. O ile mnie pamięć nie myli, było to niemieckie miasto Cottbus. Na peronie stały stoły pełne butelek z piciem. Wstąpiła w nas nadzieja! Może wreszcie dane nam będzie ugasić pragnienie, które zaczęło tak niemiłosiernie dokuczać. Za stołami kręciły się niemieckie dziewczyny w białych fartuchach i czepkach z napisem ‘Czerwony Krzyż’. Esesmani zaryglowali nasze przedziały i stanęli na stopniach wagonów. Niemki podchodziły do esesmanów i podawały im napoje chłodzące. Inni esesmani podchodzili do stołów i gasili łapczywie swoje pragnienia piwem. Sądziliśmy, że po ugaszeniu pragnienia przez naszych ‘stróżów’ i dla nas znajdzie się przysłowiowy kubek wody, choćby z kranu stacyjnego, na którym widniał napis: ‘Woda zdatna do picia’. Jakże srodze się zawiedliśmy! Po usłużnym poczęstunku esesmanów dano znak i pociąg ruszył dalej. Próbowaliśmy jeszcze przypomnieć o sobie, uderzając w ściany pięściami i wołając głośno: ‘Wody, wody’. Esesmani jednak odryglowali drzwi, wpadli do przedziałów i kolbami karabinów oraz kopniakami zmusili wszystkich do milczenia. Raz jeszcze przekonaliśmy się, jak wygląda nazistowska działalność charytatywna! Dobroci starczyło tylko dla esesmanów – ludzi ‘wyższej rasy’. Jasne było, że nie dochodził już do nich głos Mistrza z Nazaretu: ‘Jeśli łaknie nieprzyjaciel twój, nakarm go, jeśli pragnie, daj mu się wody napić’[1]. Dalsza nasza podróż odbywała się wśród męki wzmagającego się ustawicznie pragnienia.
W godzinach porannych 24 maja poderwały nas na nogi głośne wołania niemieckich kolejarzy – ‘München, München!’. Jesteśmy w Monachium! Już na kilka lat przed wojną każdy Polak wiedział, że Monachium to gniazdo niemieckiego ruchu narodowo-socjalistycznego i że w pobliżu leży osławione Dachau. Zbrodniczy nazizm spędzał tam za kolczaste druty swoich przeciwników politycznych, niszcząc ich głodem, biciem, zimnem i niewolniczą pracą. W jednej chwili optymiści, którzy dotąd pocieszali nas i skrajnych pesymistów, że w najgorszym razie jedziemy na roboty przymusowe do bauerów, względnie do fabryk niemieckich, stracili rezon. Przetoczenie pociągu na boczny tor, gdzie widniał napis: ‘Do Dachau’, nie pozostawiało już najmniejszych wątpliwości, dokąd jedziemy.
Nasza podróż pociągiem z Monachium do Dachau trwała ok. pół godziny. Gdy pociąg zatrzymał się na stacji, esesmańscy strażnicy zaczęli gwałtownie otwierać drzwi wagonów. Rozległy się okrzyki:
– Wysiadać, wysiadać, szybciej, szybciej!
Plac przed budynkiem stacyjnym otoczony był przez uzbrojonych esesmanów. Po uszeregowaniu w czwórki otoczyli nas tyralierą i rozpoczął się morderczy, kilometrowy marsz do obozu położonego na skraju miasta. Zmęczeni, spoceni, dobywający resztek sił, stanęliśmy przed bramą obozu, na której widniał napis: ‘Arbeit macht frei’ (Praca czyni wolnym).
[1] Cyt. za: Księga Przysłów 25, 21, Biblia Wujka 1923.